Recenzja filmu

Kuro (2012)
Daisuke Shimote
Airi Kido

Poezja w prozie

Japoński reżyser ujawnia tu niemały talent do inscenizacji filmowych wydarzeń. Większość scen, które oglądamy, emanuje przednim, nienachalnym humorem. Shimote wydobywa komizm drobnych zmian
Debiutant Daisuke Shimote, zanim zabrał się za reżyserię, zajmował się podobno akademickimi badaniami nad twórczością Yasujiro Ozu. Choć tematyka i poetyka jego pierwszego filmu odbiegają od stylu, jaki kojarzymy z twórczością autora "Tokijskiej opowieści", widać, że Shimote przyswoił sobie kilka lekcji mistrza japońskiej kinematografii. Przede wszystkim – umiejętność uważnej obserwacji, czujność na międzyludzkie interakcje. Podobnie jak Ozu potrafi odnaleźć poezję w prozie codziennego życia.

Bohaterami filmu jest troje ludzi, których połączył przypadek. Młoda Kuro pracowała w piekarni, ale została zwolniona. Fotograf Eito przeżywa kryzys w związku, nie jest bowiem – w przeciwieństwie do swojej dziewczyny – gotowy na małżeństwo. Gou, reżyser teatralny, został z kolei porzucony przez aktorkę, która miała zagrać w jego spektaklu. W wyniku zbiegu okoliczności lądują oni razem w opuszczonym hotelu gdzieś nad morzem, z dala od gwaru metropolii. Czas upływa im na próżnowaniu i bezpretensjonalnych zabawach.   

Troje protagonistów spędzających czas na beztroskich harcach kojarzyć się może z "Amatorskim gangiem". Kuro, Eito i Gou, zamknięci w miejscu jakby poza czasem, poza codziennością, naginają – podobnie jak bohaterowie Godarda – granice między fikcją a rzeczywistością. Zabawa kinem i formą, swobodne przełamywanie realizmu, figlarność, wrażenie improwizacji – wszystko to faktycznie łączy Shimote z francuskimi nowofalowcami. Echa kina tamtych czasów odzywają się też w jednej z najbardziej pamiętnych scen "Kuro". Grający w konsolowego tenisa bohaterowie przenoszą nagle elektroniczną rozgrywkę – niczym w finale "Powiększenia" Antonioniego – w sferę wyobraźni. Choć ich rakiety są wyimaginowane, ciągle słychać dźwięk odbijania niewidzialnej piłki. Ale podczas gdy włoski gigant kina puentował w ten sposób swoje filozoficzne dywagacje o naturze prawdy, Shimote pozostaje wolny od podobnych pretensji. Interesuje go raczej beztroskie chwytanie chwili, momentu niepozornego przekroczenia – bez epistemologicznych czy ontologicznych aspiracji.

Japoński reżyser ujawnia tu niemały talent do inscenizacji filmowych wydarzeń. Większość scen, które oglądamy, emanuje przednim, nienachalnym humorem. Shimote wydobywa komizm drobnych zmian otoczenia, często posługuje się elipsą albo gra przestrzenią pozakadrową. Większość ujęć zbudowana jest na statycznych kompozycjach, a kluczowa akcja rozgrywa się nieraz poza polem widzenia kamery. Nie jest to styl, który przemówi do każdego. Ekscentryczne poczucie humoru i epizodyczna, skeczowa struktura filmu sprawiają, że całość jest dramaturgicznie niezbyt efektowna, płaska. Blada jak przyjęta przez operatora tonacja barwna. Ale to efekt zamierzony.

Gdy bohaterowie zdecydują się wreszcie na powrót do codzienności, zmiany w ich życiach będą najsubtelniejszymi z możliwych. Nie ma tu stanu "przed" i "po", jak w reklamie, jak w scenariopisarskim podręczniku, wymagającym, by postać przeszła przemianę. Talent Shimote polega jednak właśnie na umiejętności wyłapania tej niemal niezauważalnej różnicy. Talent ten, jeszcze nie do końca spełniony, rokuje dobrze na przyszłość.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones